Noszę od jakiegoś czasu w sercu i w myślach ten problem. Towarzyszy mi w każdej przeżywanej Eucharystii. Czy jestem w stanie przekazać to, co nie jest po ludzku do nazwania, co jest bosko-ludzką Tajemnicą…? Jeśli po przeżyciu 60 lat, po 30 latach niemalże codziennych spotkań z Panem, na pytanie, czym dla mnie jest Eucharystia, nie odpowiedziałabym – JEST WSZYSTKIM! – okazałoby się, że żyję na darmo. Co mi Eucharystia daje?! Samego Boga dostaję w zastawionym dla mnie stole Słowa i stole Eucharystii! A jednak nie jest to takie proste, bo zbyt mało się od Niego nauczyłam, zbyt wiele DARÓW zmarnowałam…
Od kiedy staram się codziennie uczestniczyć w Eucharystii? Zacznę od tego, że w dzieciństwie i wczesnej młodości mieszkałam z rodziną w miejscowości oddalonej 7 km od kościoła. Mimo to nigdy nie opuściliśmy niedzielnej Mszy świętej, a w godzinie, gdy odprawiała się Suma, klękaliśmy wszyscy na „Podniesienie”, zwróceni w kierunku świątyni. Od tamtej pory nigdy nie opuściłam niedzielnej Mszy świętej.
35 lat temu uczestniczyliśmy z mężem i synem po raz pierwszy w oazie wakacyjnej. Po przerwie w życiu formacyjnym (kilka lat od niezapomnianego duszpasterstwa akademickiego, kiedy to „zasmakowałam” życia w stanie łaski uświęcającej i w częstszym uczestnictwie we Mszy świętej) oaza ukazała mi piękno codziennej Eucharystii. Na początku, wyśmiewana przez bliższych i dalszych, po „odkryciu” Nowenny do Matki Bożej Nieustającej Pomocy, wymykałam się do kościoła w środy, również w I piątek miesiąca, a później we wszystkie piątki. Kiedy w 1983 roku Pan obdarował nas drugim dzieckiem, córeczką, wspólnotą kręgu Domowego Kościoła, przewodnikiem duchowym ogarnęła mnie ogromna wdzięczność! Jak ją miałam wyrazić? Jakoś naturalnie czułam, że najpiękniejszym dziękczynieniem jest Eucharystia. Zaczęłam też zanosić na nią moje problemy i prośby. Zostałam „zwerbowana” do pracy w Katolickiej Poradni Rodzinnej. Po ludzku wydawało mi się, że nie dam rady, przy mojej nieśmiałości i powracającej tremie. Wtedy, z „konieczności” oddawałam Chrystusowi te moje lęki, a On „robił swoje”, przejmował inicjatywę. Dostrzegłam, że to „działa”! Ogromnym odkryciem było to, że moje „odczuwanie” weryfikowało się w studiach teologicznych, które podjęłam jako dalszy ciąg moich poszukiwań i pragnień zbliżenia się do Pana. Niemały wpływ odegrało przeczytanie „Zapisków więziennych” Kardynała Wyszyńskiego. Zdobyłam tę książkę drukowaną na powielaczu. Razem z Kardynałem przeżyłam tęsknotę za Eucharystią, gdy jej nie było, za wspólnotą, w której odkrywa się jej wymiar. Odkryłam też wtedy tę piękną jedność sakramentu Eucharystii i kapłaństwa i weszłam w postawę dziękczynienia za ten Dar.
Ale później przyszły trudne chwile. Najpierw poronienie. Chrystus Eucharystyczny przyszedł do mnie wtedy do szpitala w dłoniach mojego spowiednika. Jako jedyne Pocieszenie! Następny raz przyszedł do mnie do domu. Spodziewałam się kolejnego dziecka. Nie mogłam chodzić z powodu zapalenia stawów. Przyszedł ksiądz Adam, zaproponował spowiedź i Komunię Świętą. Speszyłam się, ale wdzięczność i radość z faktu, że sam Pan nawiedzi mój dom była tak wielka, że zapomniałam o moim skrępowaniu. Za kilka miesięcy przyszło jeszcze większe cierpienie. Dziecko zmarło. Na początku oddałam je Panu, ale kiedy do tego faktu doszło zwolnienie z pracy i opuszczenie przez wszystkich, zaczęła się jakaś straszna noc. Zrobiłam wielomiesięczną przerwę w codziennym rozważaniu Słowa Bożego. Nie dałam rady. Zostały mi tylko różaniec i Eucharystia. Pamiętam, jak z Maryją składałam Jej i swojego syna w ofierze… Od września rozpoczęłam pracę w szkole. Przytłaczało mnie to zadanie. Przed lekcjami szłam na Eucharystię, by nabrać sił, prosić o cierpliwość, odwagę, mądrość. I znowu oddawałam swój ból, tęsknotę za własnym dzieckiem – i prosiłam, abym mogła pokochać te „przybrane dzieci”, tak samo, jak Matka Boża przyjęła nas pod krzyżem, w chwili śmierci Jej Syna. Po lekcjach przychodziłam na adorację, by „wypłakać” wszystkie trudności. Wtedy też często na tej drodze pomiędzy szkołą a kościołem stawał ojciec Tadeusz, z nieustannym zapewnieniem, że w Eucharystii powierza mnie Panu.
Od 1991 roku zaczęłam codziennie lub prawie codziennie uczestniczyć w Eucharystii. Zaczęła się też intensywna formacja w Ruchu Światło-Życie, coroczne wyjazdy na letnie oazy, na krótkie rekolekcje. Po przerwie stawiał też Bóg na mojej drodze przewodników duchowych. Kiedy zostaliśmy parą diecezjalną Domowego Kościoła, zadbaliśmy o to, żeby każde rekolekcje zaczynały się Mszą świętą, co nie było wcześniej praktykowane. Ja, która już codziennie uczestniczyłam w Eucharystii, nagle miałabym mieć przerwę w takim miejscu i czasie! Sądzę, że wiele osób miało podobny problem. Wnikając w duchowość Ruchu Światło-Życie doświadczyłam, że ponadczasowa wizja Założyciela, ks. Franciszka Blachnickiego, który już przed Soborem ustawiał Eucharystię w centrum życia chrześcijanina, przeżywanie codzienności jako przygotowanie do niej, zaś rozesłanie, jako jej kontynuację w ciągu tygodnia – zapragnęłam żyć tym charyzmatem, który został mi podarowany.
W tym pięknym czasie Pan Bóg posłużył się kilkoma obrazami w czasie Mszy świętej, które też wywarły wielki wpływ na moje odniesienia do faktu jej zbawczego wymiaru. Pierwszy z nich: wybierając się na Eucharystię zastanawiałam się, co mogę Mu przynieść w darze. Otrzymałam obraz pięknego naczynia. Kiedy miało nastąpić ofiarowanie darów, moje naczynie wypadło mi z rąk i rozbiło się na drobne kawałki. „W naczyniach glinianych niesiecie ów skarb” – przypomniało mi się i posmutniałam. A Głos mi odpowiedział: „Czyż nie wiesz, że Ja mogę zebrać wszystkie kawałki i uczynić to naczynie jeszcze piękniejszym i dokonać z tobą cudownej wymiany darów?”. A w najbliższe Boże Narodzenie wyraźnie usłyszałam, jakiej „cudownej wymiany” dokonał Bóg ze swoimi stworzeniami! Inny obraz: jeden z kapłanów bardzo szybko, bo w 15-20 minut odprawiał Mszę świętą. Pożaliłam się Panu, że dzieje się tak, jak na Golgocie: zrobione, posprzątane! A Głos mi odpowiedział: „Ale i tam, i tutaj DOKONAŁO SIĘ!”. Kolejny: jeden z kapłanów robił sporo zamieszania i zgorszenia w parafii. Otrzymałam obraz zgangrenowanej ręki, jako chorego Ciała Chrystusa. Na początku myślałam, że należy ją usunąć, ale Głos powiedział: „Ja ożywiam wyschłe kości. Pamiętasz człowieka z uschłą ręką, którego uzdrowiłem w szabat?”. „No tak, Panie, Ty możesz ożywić wiarę i gorliwość!”. Zaczęłam intensywnie modlić się za tego kapłana.
Jednakże, pojawiły się trudności w przeżywaniu Eucharystii. Po wielu latach codziennego uczestnictwa w niej zauważyłam niebezpieczną rutynę. Przeraziłam się. Co się stało z moją wrażliwością, gdy razem ze św. Franciszkiem wołałam, że „Miłość nie jest kochana”?! Zaczęłam Pana prosić, wręcz żebrać o miłość. Nadeszło Boże Ciało. Całą Oktawę chodziłam za Nim i żebrałam. Na zakończenie Oktawy zostałam zalana Jego Miłością i pragnieniem oddawania miłości. A przecież nie zachowałam tego daru na zawsze. Tak łatwo przychodzą rozproszenia!
Dziś staram się przychodzić na każdą Mszę przynajmniej kilka minut wcześniej, żeby się wyciszyć. Staram się o to, by być na niej z jakąś intencją. Staram się – a jednak tak bardzo często dopiero w momencie wypowiadania słów: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko Słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”, budzę się. Na treść tej prośby zwrócił moją uwagę jeden ze spowiedników. Od tego momentu zaczęłam usilnie prosić: „Panie, przygotuj w mojej duszy miejsce godne Ciebie! Twoje Słowo ma moc stworzyć na nowo, oczyścić, przemienić!”. A za chwilę nie potrafię dziękować, uwielbiać! Są dni, w które nie mam ochoty wyjść z domu. Rzadko wtedy zostaję. Zbieram ostatnie siły i, wbrew sobie, wychodzę. Najczęściej właśnie wtedy Pan Bóg przygotowuje mi najpiękniejszą ucztę duchową. Wiem, że tych chwil pocieszenia od Pana zazdrości Zły i to on wmawia mi zmęczenie, zapracowanie… Kiedy uczniom daję świadectwo codziennego uczestnictwa w Eucharystii, pytają: „Ma pani na to czas?”. Odpowiadam, że w drodze do kościoła widzę włączone telewizory i ludzi oglądających seriale. Czy stratą jest nieobejrzany serial? Wolę ten „zysk”, który przygotował mi Pan Bóg.
Czasami przeszkadzają mi głośne, „przyfałszowane” śpiewy, albo moją uwagę przykuje ktoś podchodzący w procesji komunijnej. Wtedy staram się pozostać po Eucharystii w dziękczynieniu i uwielbieniu. Staram się. I nie zawsze mi się udaje! Tak więc trwa nieustająca walka! Wtedy wraca obraz z przed lat: wszystko dokonało się! Nie moją mocą, nie moim staraniem, a i tak mam swój udział. Dostałam darmowo, za nic! I wtedy moja nędza zostaje podniesiona do godności dziecka Boga, siostry mojego Pana! Wychodzę mocniejsza, spokojniejsza, odnowiona, wypoczęta!
Co mi pomaga w przeżywaniu Eucharystii? Po pierwsze, najróżniejsze dobre wskazówki, które co jakiś czas budzą z rutyny, jak wyżej wymieniona. Inna dobra rada: kiedy miałam wątpliwości, czy mogę przy jakichś zawirowaniach po spowiedzi przystępować do Komunii Świętej, spowiednik zwrócił moją uwagę na modlitwę przed Komunią Świętą: „Wybaw nas, Panie, od zła wszelkiego… Wspomóż nas w swoim miłosierdziu, abyśmy wolni od grzechu i wszelkiego zamętu, pełni nadziei oczekiwali przyjścia naszego Pana…”. Zło i zamęt nie pochodzą od Boga. Tylko On może przywrócić ład i Komunia Święta jest właśnie po to! Ojciec Zbigniew w czasie rekolekcji podpowiedział, żeby zanurzać kogoś konkretnego we Krwi Pana. Od tamtego dnia czynię to w każdej Eucharystii. „Pomysły” podsuwa Duch Święty. I nie są to tylko najbliższe osoby. Już wielu kapłanów i wielu rządzących naszą Ojczyzną zanurzyłam w Niej i wiem, że jest to najdoskonalsza modlitwa.
Wiadomo, że w dobrym przeżywaniu Eucharystii pomagają takie czynniki jak: piękna oprawa liturgiczna, Eucharystia z miłością, uwagą i spokojem sprawowana przez celebransa, chwile ciszy pomiędzy poszczególnymi częściami Mszy świętej, Komunia podawana z delikatnością, miłością i czułością (w ciągu mojego długiego życia spotkałam tylko trzech takich kapłanów, a szkoda…), dziękczynienie razem z Maryją, wyciszenie się i przygotowanie przed nią. Co jakiś czas poszukuję też filmów, książek, prasy, w których opisane są cuda Eucharystyczne. Przeczytanie takiego artykułu ożywia moją wiarę w obecność Pana w Najświętszym Sakramencie. Otrzymałam łaskę przebywania w miejscach takiego cudu: w Orvieto i w Sokółce. Byłam też przed Całunem Turyńskim. Świadomość, że ta sama Ofiara, która dokonała się raz, jest teraz na moich oczach uobecniana, onieśmiela, rzuca na kolana, każe zmilknąć słowom, zmysłom, myślom. „Pan mój i Bóg mój!”.
Klękam przed Tajemnicą, przed Niepojętym… Kiedy w czasie Eucharystii uruchomię wyobraźnię, widzę Wieczernik, Ogród Oliwny, całą Mękę, Krzyż, pusty grób, Górę Wniebowstąpienia, Zesłanie Ducha Świętego, wreszcie Niebo otwarte… Nie mogę uwierzyć, wyjść z podziwu, że Pan Bóg jest tak dobry, że dla mnie, człowieka XXI wieku uczynił obecnymi te WYDARZENIA, abym mogła doświadczać tego, czego Aniołowie nie dostępują! Płaczę ze wzruszenia i ze wstydu, że mam tak mało wiary i miłości. Właściwie biorę, biorę od Pana – i zaczynam się przyzwyczajać, myśleć, że mi się to od Niego należy. Tymczasem wszystko jest Jego DAREM. „Własnego Syna nie oszczędził” i wydał Go na ignorancję, obojętność, także współczesnego człowieka. Pragnę wtedy, jak moja Patronka, św. Teresa z Lisieux, zaprosić Go, by odpoczął w „łódce” mojego życia, pragnę wynagradzać te braki, moje i innych. Jestem jednak świadoma, że walka będzie trwała do końca życia i najbardziej proszę, abym nigdy nie zaparła się mojego Pana. Nigdy dość uwielbienia, nigdy dość dziękczynienia, nigdy dość pokory wobec Eucharystycznego Pana i zgłębiania tej Tajemnicy Bożej Miłości. Wiem, jestem przekonana, że tak jak w jednym z obrazów: zostawił ją nasz Pan, aby uratować człowieka, aby uratować ludzkość, aby uratować kapłaństwo, by uratować Kościół.
Teresa Szczygielska