01 TO JEST BÓG

Urodziłam się w niedzielę, 17 czerwca 1979 roku, tydzień po pierwszej pielgrzymce Ojca Świętego Jana Pawła II do Polski. Pochodzę z katolickiej rodziny. Matka nauczyła mnie codziennego pacierza, a ojciec wpoił mi posłuszeństwo przykazaniom Bożym i kościelnym. Nie pamiętam jednak, żebyśmy modlili się w domu wspólnie, nie było też zwyczaju lektury Pisma Świętego. Odkąd sięgam pamięcią, uczestniczyliśmy zawsze w każdej nakazanej Eucharystii. Przystępowaliśmy do Komunii Świętej w okresie wielkanocnym – a czasem też na Boże Narodzenie. Wszystko zgodnie z „przepisami” – a nawet więcej niż „trzeba”. O tym, że istnieje coś tak pięknego, jak odbywająca się w każdą Wielką Sobotę liturgia Wigilii Paschalnej, dowiedziałam się, mając trzydzieści lat. Nikt w rodzinie nigdy w niej nie uczestniczył, ponieważ nie była „obowiązkowa”. Po latach przyszło mi na myśl, że to wiele mówi o naszym Bogu: najważniejsza Eucharystia w całym katolickim roku liturgicznym jest… „nieobowiązkowa”. Bo w Eucharystii nie chodzi o obowiązek, tylko o miłość.

W młodości tego nie wiedziałam. Kiedy po maturze dostałam się na wymarzone studia, od razu wyprowadziłam się z rodzinnego domu – i z domu niebieskiego Ojca również. Ponieważ przystępowanie do sakramentów świętych było dla mnie tylko uciążliwym zobowiązaniem – odeszłam z Kościoła. A jednak Bóg nigdy mnie nie opuścił. Sprawił, że pewnego dnia, nie mając pojęcia, co robię, trafiłam na nabożeństwo pokutne. Jeden z paulińskich kapłanów błogosławił ludzi Najświętszym Sakramentem. Podchodzili wszyscy, więc podeszłam i ja. Nie czułam nic – i nie oczekiwałam niczego. Gdy ojciec w białym habicie podniósł nade mną złotą monstrancję, spojrzałam w górę, na mały krążek Hostii nad moją głową. Ujrzałam, jak temu silnemu mężczyźnie zadrżały ramiona, jakby nagle spoczął na nich ogromny ciężar. I wtedy stał się cud: zrozumiałam, że TO JEST BÓG. W jednym błysku pojęłam to, czego nie byłam świadoma latami: że ten mały, kruchy opłatek to jest największy skarb, jaki posiada ludzkość, Eucharystyczne Ciało Boga! I w jednym ułamku sekundy poczułam w sercu, że ten Bóg, Jezus Chrystus, jest ŻYWY, że On jest OSOBĄ – i że MA UCZUCIA! Błogosławieni zawsze wierni, których Bóg nie musiał tak przekonywać.

Moja droga do Niego była jeszcze długa. Trzeba było wielu lat pod stałym kierownictwem innego paulińskiego kapłana, zanim wyprostowałam swe ścieżki – ale od tamtego dnia codziennie budziłam się z myślą, że dziś też MUSZĘ do Niego iść. Bo wiedziałam, że On tam jest – i że na mnie CZEKA. Mój tęskniący, spragniony, umierający z miłości do mnie Bóg! Podjęłam decyzję, że we wszystkie niedziele i święta nakazane będę chodziła na Mszę Świętą dwa razy, „w zastępstwie” za moją niewierzącą przyjaciółkę. Bo jeśli Bóg tak tęsknił za mną, to przecież za nią też… Niejeden raz kogoś kochałam – i niejeden raz zostałam opuszczona. Rozumiałam tego odrzuconego Boga i chciałam Go jakoś pocieszyć.

Minęło dziesięć lat. Każdego dnia przystępuję do Komunii Świętej. Eucharystia daje mi siłę, by żyć. Przyjmuję z kapłańskich dłoni Boga – i zanoszę Go wszędzie tam, dokąd idę. Wnoszę Go w cały mój świat. A On wnosi w mój świat swoje nieśmiertelne życie. I tę MIŁOŚĆ, którą jest. Niektórzy marzą o wyjątkowych darach i charyzmatach. Duch Święty wzbudza wiele cudownych łask w Kościele. Ale żaden cud nie może równać się z Komunią Świętą. Gdy w 2016 roku papież Franciszek przebywał w Krakowie podczas Światowych Dni Młodzieży, pracowałam od rana do wieczora. Raz Ojciec Święty przejeżdżał tramwajem z ul. Franciszkańskiej na Błonia, kilka przecznic od mojego miejsca pracy. Bardzo chciałam go zobaczyć, ale szefowa nie pozwoliła nam wyjść. Gdy wreszcie skończyłam pracę, mogłam jeszcze pobiec pod okno, w którym wieczorem się pokazywał – ale tego dnia nie byłam na Mszy Świętej… Wybrałam Eucharystię. Nie zobaczyłam wtedy papieża – ale przyszedł do mnie Bóg.

Od dawna proszę Boga już tylko o to, żeby pozwolił mi do ostatniego uderzenia serca wypełnić Jego wolę we wszystkim – i żeby do ostatniego oddechu wszystko we mnie wielbiło Go za to, co dla mnie uczynił. Ja wiem, jak to jest żyć w odłączeniu od Boga. Cokolwiek jeszcze mnie w życiu spotka, nic nie będzie bardziej mroczne od lat, gdy żyłam w piekle, w którym sama się zatrzasnęłam. Wśród moich znajomych byli krakowscy muzycy i poeci – ale także alkoholicy, handlarze narkotykami, prostytutki, przestępcy, członkowie sekt. Wielu z nich dziś nie żyje, inni siedzą w więzieniach, z jeszcze innymi dawno straciłam już kontakt. Ludzie o wielkich i dobrych sercach, którzy tragicznie pogubili się w życiu. Modlę się za nich. Niektórzy żyją i są dzisiaj sławni. Nie chwalę się, że ich znam. Każdego dnia przychodzi do mnie Bóg. Jaka ziemska znajomość może się z tym równać?

Dzisiaj mam męża, którego kocham. Moi rodzice zaczęli chodzić w Wielką Sobotę na Wigilię Paschalną i kupili Pismo Święte. Mam mieszkanko, malutkie, ale moje. Ostatnio założyłam własną firmę. Jestem szczęśliwa. Mój Jezus, który zstępuje z nieba, by złączyć się w miłości ze mną, codziennie od nowa czyni we mnie ten cud, że nie utraciłam łaski uświęcającej od dziesięciu lat. On sam strzeże mojej czystości we mnie jak źrenicy oka – a ja walczę o nią jak lwica, bo teraz już wiem, co mam. Nie jestem święta – ale wierzę, że kiedyś będę. Wiem, że mój Jezus, skoro raz mnie pochwycił w ramiona, już nigdy mnie z nich nie wypuści. Jestem Jego bezcenną perłą – bo kosztowałam Go wszystko, co miał. I tu, na tej ziemi, jestem żywym dowodem Jego miłosierdzia. Bo jeśli Bóg zechciał dotknąć kogoś takiego jak ja, to znaczy, że On może przyjść do KAŻDEGO.

Karolina Kalinowska