06 CUD, KTÓRY PRZYĆMIEWA SŁOŃCE

Wiodłem życie letniego katolika, któremu spowiedź raz w roku wystarczyła, aby zaspokoić sumienie, aby wypełnić katolicki obowiązek. Pan Bóg widział moje upadki i czekał cierpliwie na przemianę mojego serca. W pewnym momencie życia zauważyłem, że to, co proponuje świat i nazywa szczęściem, dla mnie szczęściem nie jest, a w obliczu skutków moralnej destrukcji powoduje głównie smutek. Niby dążę do tego, o czym większość marzy; mam piękną i mądrą żonę, dwoje dzieci, dach nad głową i pracę – ale ciągle zamiast lepiej, jest gorzej.

Czasami w pamięci migotały obrazy chwil szczęścia z dzieciństwa – taki beztrosko biegnący i podskakujący z radości chłopiec. Przecież jako dziecko nie myślałem o tych sprawach, które świat nazywa szczęściem – pieniądze, samochód, zagraniczne podróże, seks, używki itp. Chciałem, aby wokół mnie wszystkim było dobrze, ale, niestety, to się nie udawało. Nie byłem alkoholikiem, ani nawet pijakiem, ale alkohol wprowadzał w moim życiu zamieszanie, stał się zwiastunem kłopotów. Tak okropnie źle się czułem z moimi grzechami, które w jakiejś części były konsekwencją spożywania alkoholu, że w końcu powiedziałem: „Panie Jezu, przebacz mi, proszę, nie chcę grzeszyć. Obiecuję Ci, że nie będę do końca życia pił alkoholu.” Wierzę, że Pan Bóg ucieszył się z tego postanowienia.

Otoczenie mocno walczyło, aby mnie z drogi abstynencji zawrócić. Zanim tę decyzję podjąłem, musiałem przezwyciężyć wszystkie argumenty płynące od złego ducha, które pokazywały, jak wiele „stracę” całkowicie rezygnując z „dobrodziejstwa” alkoholu. Lecz odwrócenie się od grzechu spowodowało wyraźne odczucie Bożego błogosławieństwa. Sakrament spowiedzi, który zacząłem częściej praktykować, umożliwił zbliżenie się do Pana Jezusa. W końcu nie byłem jedynie „widzem” na Mszy świętej, ale co raz częściej w pełni w niej uczestniczyłem, spożywając Ciało Chrystusa. Pan Jezus począł uzdrawiać moją duszę. Łaknąłem więcej wiedzieć, lepiej orientować się w planie, który ma dla nas Bóg. Refleksja nad życiem i tym, co za mną i przede mną wzbudzała niewypowiedzianą wdzięczność dla Boga i Jego Miłosierdzia. Lektura Pisma Świętego, „Dzienniczka Siostry Faustyny Kowalskiej” i wielu innych pobożnych książek ożywiła moją wiarę. To, co czytałem i to, co obserwowałem na co dzień, było cudowną odpowiedzią Pana Boga dla duszy spragnionej miłości. Lektura tekstów o cudach eucharystycznych wpłynęła na ufność w prawdziwą obecność Boga w Najświętszym Sakramencie. Kilka lat przemiany, życia w zgodzie z Ewangelią było z pewnością etapem, który umożliwił otwarcie się na Łaskę Bożą. Matka Boża poprzez przesłania z Medjugorie, o których wiele czytałem, zaprosiła mnie do wypełniania Jej próśb: aby modlić się na różańcu, przystępować do Eucharystii, czytać Pismo Święte, praktykować posty w środy i piątki oraz spowiadać się raz w miesiącu. W krótkim czasie przekonałem się, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.

Nadszedł dzień, gdy mój syn pierwszy raz przyjął do serca Najświętszy Sakrament. Okazało się, że przez tydzień muszę razem z nim codziennie uczestniczyć we Mszy Świętej, bo w czasie „białego tygodnia”, tylko ja mogłem zapewnić transport i opiekę. Do tego kościoła mieliśmy 20 minut drogi samochodem. Nie chciałem pozostawić syna samego – bowiem moja żona całkowicie odeszła od Kościoła, zdecydowanie odmówiła współdziałania i uczestnictwa w Mszach świętych „białego tygodnia”. Początkowo byłem pełen obaw, czy będę w stanie tak ułożyć obowiązki zawodowe, aby wszystkiemu podołać, nic nie zepsuć i nigdzie się nie spóźnić. I znowu to, co niemożliwe, okazało się wykonalne, a nawet przyjemne. Codzienne uczestnictwo w Mszy świętej wzmocniło moją duszę, dało czas na spowiedź i codzienne przyjęcie Najświętszego Sakramentu. To było takie duchowe sanatorium. Dusza okrzepła, nabrała sił. Pan Jezus codziennie w moim sercu! Przez lata nawracania się moja dusza wołała z wdzięczności słowami pieśni: „Panie mój, cóż Ci oddać mogę za bezmiar niezliczonych łask? W każdy dzień, sławić będę Cię, wielbić Cię, Alleluja!”. W każdy dzień. Pomyślałem, że skoro przez codzienny udział we Mszy świętej i przyjmowanie Najświętszego Sakramentu tak wspaniale ułożył się ten tydzień, to może warto codziennie przyjmować Pana Jezusa? Nierzadko poświęcamy dużo czasu na różne niekonieczne czynności. Godzinka przed telewizorem, czy komputerem – a może lepiej godzinka dla uczestnictwa w Najświętszej Ofierze i przyjęcie Pana Jezusa do serca ? Czy mnie na to stać ? Czy moja hojność w oddawaniu Chwały Bogu godna jest dziecka Bożego ? Czy nie stać mnie na tę codzienną godzinę, skoro w „białym tygodniu” wszystko ułożyło się wspaniale? Tak, Panie Jezu, będę codziennie w Twojej świątyni, abyś był na zawsze w mym sercu! Abym nie utracił Łaski uświęcającej. Abym mógł w ten sposób oddać Ci chwałę, cześć i uwielbienie, bo Ty jesteś moją miłością, moją radością, moim pragnieniem!

Od tego „białego tygodnia” minęło już prawie 14 lat. Przez ten okres zdarzyło się może kilkanaście dni, w których nie mogłem przyjąć Komunii. Dwa dni z powodu choroby, kilka podczas zagranicznych podróży, kilka podczas żeglugi na morzu. Opuszczając miejsce zamieszkania, zauważyłem, że mój Anioł Stróż stara się zorganizować mi dostęp do Mszy świętej. Najważniejsze jest moje pragnienie przyjęcia Pana Jezusa, bo na to pragnienie Pan Bóg zawsze odpowiada. W recepcjach zagranicznych hoteli, ale i w Polskich również, mają coś takiego jak „Church service”, z którego dowiemy się, gdzie i kiedy odbywa się Msza święta. Zwykle zamawiałem sobie taksówkę i błyskawicznie docierałem na Mszę w najbliższym kościele. W recepcji dziwili się nieco, że był to dzień powszedni, a ten gość z Polski codziennie na Mszę świętą. Zdarzyło się, że umawiałem się na transport do kościoła łodzią przez jezioro. Bywało, że szedłem piechotą kilka kilometrów przez las – ale zawsze, gdy w sercu mam pragnienie spotkania z Panem Bogiem, mój Anioł Stróż mocno wspiera te działania i organizuje, co trzeba. Płynąłem kiedyś jachtem przez jezioro Śniardwy. Po całodziennej żegludze chciałem koniecznie przyjąć Najświętszy Sakrament. Wiedziałem, że kościele w Okartowie, na wschodnim krańcu Śniardw, będzie o 18.00 Eucharystia. Wiatr jednak był niekorzystny i perspektywa przyjęcia Pana Jezusa z każdą chwilą się oddalała. Gdy jednak po ludzku nie było już szans, nadeszła burzowa chmura, niosąc ze sobą bardzo silny, korzystny dla nas wiatr. Błyskawicznie pokonaliśmy ostatnie mile. Przycumowałem jacht i – nie ściągając z siebie sztormiaka i gumowców – pobiegłem do kościoła. Przez oszklone drzwi kruchty ujrzałem procesję wiernych przyjmujących Pana Jezusa, przyklęknąłem i właściwie w ostatniej chwili, jako ostatni przyjąłem Najświętszy Sakrament! To była próba wiary i zaufania. Pan przysłał ten wiatr, abym mógł przyjąć Go do serca, abym zrozumiał, że On zna i odpowiada na pragnienia naszych serc.

Zdarzało się nierzadko, że uczestniczyłem w konferencjach i szkoleniach organizowanych przez pracodawcę poza miejscem zamieszkania. Wtedy zwykle bywało tak, że taksówkarz czekał na mnie o umówionej godzinie, a ja dyskretnie opuszczałem hotel i jechałem na Mszę świętą. Podczas nielicznych dni bez Najświętszego Sakramentu zauważyłem, że powoli tracę odporność na pokusę, że słabnę duchowo. Z Panem Jezusem w sercu możliwe jest uchronienie się od grzechu ciężkiego, a lekki nie będzie tak częsty. Najświętszy Sakrament jest Mocą, która zmienia moją duszę. „Odżywia” ją, „impregnuje” przeciw deszczowi pokus, przeciw pułapkom zastawionym przez złego ducha. Pan Jezus w moim sercu daje mi pokój, umacnia moją wiarę, podtrzymuje nadzieję i buduje miłość. Daje siłę do modlitwy i postu, do życia w czystości. Zwiększa moją cierpliwość i opanowanie. Podlegając różnorakim próbom, noszę w sercu Pana Jezusa. Skoro spożywam Jego Ciało, to w moich żyłach płynie też Jego Krew. Szatan nie ma do mnie łatwego dostępu, gdy jest we mnie Chrystus, gdy moje ciało jest świątynią Ducha Świętego. Staję do walki duchowej u boku Aniołów i Świętych, a Bóg, dając siebie, już tu, na ziemi, włącza mnie w wieczne z Nim obcowanie. Już teraz mogę zdecydowanie spodziewać się życia wiecznego w przyszłym świecie i śmiało głosić, że wybieram się do Nieba. Po przyjęciu Najświętszego Sakramentu ludzie nadzwyczaj „do mnie” lgną, choć zwykle nie wiedzą, że jestem po Komunii. Wiem, że nie chodzi o mnie, ale o Tego, który jest w mym sercu. Przez te kilkanaście lat, z wyjątkiem wizyt u stomatologa, nie byłem w ogóle u lekarza. Moje zdrowie zawierzam mojemu Panu. Szczycę się tym, że częste wizyty u najlepszego lekarza – Jezusa Chrystusa – dają mi prawdziwe zdrowie duszy i ciała.

W lecie 2015 roku, w ostatnim dniu rekolekcji, podczas polowej Mszy świętej w Medjugorie, przyjąłem Najświętszy Sakrament. Trwając w dziękczynieniu, otworzyłem oczy i zobaczyłem kilkanaście metrów przede mną dwie osoby z naszej grupy, które – patrząc na lewo od ołtarza, w stronę słońca – wymieniały się jakimiś uwagami. Spojrzałem w tamtą stronę, ale nie zauważyłem niczego, co mogłoby przykuć moją uwagę. Po chwili usłyszałem podniesiony głos klęczącej obok mnie osoby z naszej grupy: „Wicek, patrz na słońce, zobacz, to cud!”. Na całkowicie – co muszę podkreślić – bezchmurnym niebie, mogliśmy zobaczyć słońce całkowicie przysłonięte półprzezroczystą, okrągłą, białą tarczą. Bez tego nie moglibyśmy normalnie na słońce spojrzeć, a co dopiero patrzeć minutę, czy dwie. Sama krawędź słońca, czerwono-krwistego koloru, minimalnie wysuwała się spod tej białej tarczy i, nieregularnie migocząc, wyglądała jak pulsujący, reklamowy neon. Zrozumiałem, że tą białą tarczą jest Eucharystyczne Ciało Chrystusa, które przyćmiło swoją wielkością słońce, migoczące w tej chwili w radosnym rytmie. Wierzę, że to był prezent od Matki Bożej na zakończenie tych rekolekcji. Poza mną co najmniej pięć osób zobaczyło ten cud i tak samo go opisywało. Myślę, że Matka Boża chciała nam podarować taki prezent i w ten sposób utwierdzić nas w wierze. Chciała nam pokazać, że Jej Syn jest większy od słońca i swoją wielkością potrafi przyćmić jego blask. Wiem, że takie nadprzyrodzone zjawiska mogą być różnie odbierane i obniżyć zaufanie do mnie – ale z drugiej strony wydaje mi się, że nie będzie to dobre, abym to cudowne wydarzenie zachował tylko dla siebie.

Ciało i Krew Chrystusa to cud. Dla niewierzących – głupstwo, a dla wierzących – źródło Bożej Mocy. Bogu dzięki i Jemu chwała na wieki! Niech będzie zawsze uwielbione Jego Przenajświętsze Ciało i Jego Krew!

Wincenty Podobiński

P.S.

Na koniec historia z dzieciństwa. Byliśmy na wakacjach u babci. Moja siostra, kilkoro kuzynów i ja, całymi dniami wymyślaliśmy różne zabawy. Taka gromadka kilkuletnich dzieci. W kuchni stała na stole szklana cukiernica, kształtem przypominająca puszkę na komunikanty. Pokroiliśmy jabłko w plastry na kształt komunikantów, ustawiliśmy w rzędzie krzesła i nakryliśmy je ścierkami, aby przypominały kościelne balaski. Uklękliśmy przy nich w rzędzie, a moja siostra, ubrana w szlafrok babci, podchodziła do każdego i – zanurzając plasterek jabłka w cukrze – podawała nam, klęczącym przy „balaskach”, z całą powagą wypowiadając zdanie: „Ciało Chrystusa”. Przepyszne jabłka z cukrem były dla kilkuletnich dzieci smakołykiem, który chcieliśmy przyjmować wielokrotnie. Cała zabawa przebiegała jednak w ciszy i skupieniu, z zachowaniem należytej powagi.

Przecież mamy stać się jak dzieci, aby wejść do Królestwa Niebieskiego! Z pewnością warto, aby dzieci towarzyszyły dorosłym, gdy przyjmują Pana Jezusa. Może ta zabawa również miała jakiś wpływ na nasze późniejsze, dorosłe postawy, kto wie?