Zrozumienie w pełni, czym dla mnie jest Eucharystia, zabrało mi sporo czasu. Miałam dużo szczęścia, gdyż w pierwszych 3 latach życia na moje wychowanie największy wpływ miała Babcia Frania, to u niej najwięcej przebywałam. Szczęście – dlatego, że moja Babcia była osobą prawdziwej wiary. Wiary, którą widać było wcieloną w życie. Ona według niej żyła każdego dnia. Każdy dzień zaczynała od pójścia do kościoła na poranną Mszę. Często tym, co mnie budziło rano, był jej śpiew. Zawsze śpiewała „Kiedy ranne wstają zorze – Tobie ziemia, Tobie morze, Tobie śpiewa żywioł wszelki – bądź pochwalon – Boże Wielki”, którą to pieśń do dzisiaj bardzo lubię. W południe odmawiała Anioł Pański, popołudniami zawsze modliła się na różańcu i czytała różne książki duchowe, bardzo dobrze znała Pismo Święte. Lecz to wszystko mało – przede wszystkim była kobietą pełną Bożej mądrości, taktu i miłości. Chrześcijanką, która naprawdę żyje Słowem Bożym, szczerze kocha Jezusa i chwali Boga swoim życiem każdego dnia. Moja Babcia była poważana, liczono się z nią, budziła szacunek swoim postępowaniem wobec innych.
Mówi się, że w Kościele jest wielu świętych, o których się nie wie – jestem pewna, że moja Babcia jest taką świętą. Ona była moją pierwszą i z ludzi najlepszą nauczycielką wiary. Codziennie przed snem opowiadała mi różne historie, zarówno ze Starego Testamentu, jak i z Ewangelii. Miałam swoje ulubione, które wciąż musiała mi powtarzać. Ze ST było to uwolnienie z niewoli egipskiej, a z NT cuda Jezusa – bardzo cierpiałam z tego powodu, że zostało ich tak mało zapisanych, chciałam słuchać o nich wciąż i wciąż od początku. Babcia przez swoje opowieści obudziła we mnie miłość do Jezusa. Pamiętam, że wciąż chciałam o Nim słuchać. Opowiadała mi, jak bardzo kochał ludzi i ile zrobił dla nich, gdy chodził po ziemi, jakie miał czułe serce – jak wskrzesił córeczkę Jaira i młodzieńca, syna wdowy (chociaż opłakująca go matka wcale nie prosiła o to!); jak obronił kobietę, którą chciano ukamienować, z miłością mówiąc: „Idź i od tej chwili już nie grzesz”; jak bardzo kochał dzieci, brał je na kolana, jak pragnął, aby wszyscy stali się im podobne, jeśli chcą wejść do królestwa niebieskiego… Babcia uczyła mnie też tego, że Jezus pozostał z nami i jest ukryty pod postacią chleba, że dokonało się to podczas Ostatniej Wieczerzy i dokonuje w każdej Mszy świętej, gdy te opłatki na ołtarzu stają się Ciałem, a wino z wodą – Krwią Pana Jezusa. I że możemy pod postacią opłatka przyjmować samego prawdziwego i żywego Jezusa do naszego serca! Uczyła mnie, że Jezus mieszka w tabernakulum i tam na mnie czeka, że zawsze mogę z Nim tam się spotkać – ale nie tylko tam, bo Jezus jest przy mnie zawsze obecny. Słuchałam nauk Babci i kochałam Jezusa całą żarliwością dziecięcego serca.
W późniejszych latach też sporo czasu spędzałam z Babcią, zwłaszcza w wakacje. Kiedy miałam ok. 7 lat, znałam już bardzo dobrze Pismo Święte, a z Nowego Testamentu opanowałam mnóstwo cytatów na pamięć. Kiedy teraz zastanawiam się, jak ona tego dokonała, to przypomniałam sobie, że przecież w ciągu dnia też cytowała mi fragmenty z Biblii – myślę teraz, że były to czytania z dnia, które usłyszała na Mszy. Pomiędzy moim 3. a 6. rokiem życia Babcia czasami zabierała mnie do kościoła na poranną Mszę świętą. A gdy byłam nieco starsza, od ok. 6 lat, wysyłała mnie codziennie wieczorem do kościoła, który był nieopodal. Nie byłam z tego powodu szczęśliwa, nieraz się butowałam. Nie rozumiałam wtedy znaczenia Mszy świętej, wolałam się bawić. Ale każdy mój bunt kończył się na tym, że posłusznie szłam do kościoła, bo bardzo kochałam Babcię i przez jej postawę czułam, że jest to coś bardzo ważnego. Babcia cały czas podsycała w moim sercu miłość do Jezusa i chodziłam tam także dla Niego. Patrzyłam na tabernakulum i rozmawiałam z Nim – opowiadałam Mu o wielu rzeczach, bo był moim Przyjacielem. Podczas rozdzielania Komunii Świętej zazdrościłam wszystkim, którzy przyjmowali Jezusa do swego serca – a ja nie mogłam, bo byłam jeszcze za mała.
Gdy jednak wracałam z Rodzicami do domu – domu, w którym była ciągła walka Rodziców między sobą i domu, w którym w ogóle nie było Boga (Tata jest zapalczywym ateistą, a Mama obojętna religijnie) – wówczas przestawałam chodzić do kościoła i zapominałam o modlitwie. Po rozmowach z Babcią, która była pełna troski o moje życie duchowe, starałam się pamiętać o modlitwie – ale do kościoła miałam daleko i sama nie mogłam tam chodzić. Gdy miałam 8 lat, przeprowadziliśmy się. Od tej pory do kościoła miałam o wiele bliżej, nie musiałam też przechodzić przez niebezpieczne skrzyżowania. Był to również czas mojego przygotowania do pierwszej Komunii Świętej. W tym też okresie oczywistym dla mnie się stało, że muszę sama przejąć za siebie obowiązek chodzenia na niedzielne Msze święte, bo w domu nikt nie będzie mi o tym przypominał. Bardzo przeżyłam dzień mojej Pierwszej Komunii Świętej. Nie mogłam się doczekać, kiedy sam Jezus przyjdzie do mojego serca – była to jedna z najszczęśliwszych chwil w moim życiu!
W tym samym roku przyjechała do nas Babcia i odtąd każdej zimy mieszkała u nas (powodem było to, że u Babci w domu paliło się w piecach i trzeba było codziennie przynosić węgiel, a Babcia już była za słaba na to). Dzięki niej już nie miałam żadnych problemów z pamiętaniem o modlitwie, lecz o Mszach już pamiętałam sama. Decyzja, którą podjęłam przed Pierwszą Komunią Świętą, była trwała. Chodziłam do kościoła nawet, gdy nikt mi nie przypominał, nawet jeśli nie było Babci, nawet kiedy Rodzice mnie zniechęcali do tego – i nawet wówczas, gdy mi się nie chciało, gdy miałam przyjemne rzeczy do zrobienia, gdy pogoda była nie najlepsza, gdy byłam na koloniach. Dlaczego? Miałam silne postanowienie nie łamać trzeciego przykazania Bożego. Mówiłam sobie, że przecież już i tak obrażam Boga różnymi grzechami – to dlaczego mam dokładać jeszcze ten, zwłaszcza, że to jest grzech ciężki? Przecież potrafię oderwać się od przyjemności lub przezwyciężyć lenistwo, nie jest to znowu taki wieli wysiłek, żebym musiała ściągać na siebie winę za taki grzech! Ale rzadko musiałam tak zmagać się ze sobą, gdyż, po prostu, chodzenie na Mszę świętą niedzielną było poza wszelką dyskusją, nawet z samą sobą. Drugim powodem było – i to się nie zmieniło od wczesnego dzieciństwa – że idę spotkać się z Jezusem, który mnie kocha i z którym mogę porozmawiać. Trzecim – wewnętrzne przekonanie, że Msza święta ma ogromną wartość.
Gdy byłam w VI klasie, religii uczył nas ksiądz, który każdą katechezę zaczynał od tego, aby opowiedzieć mu Ewangelię z niedzielnej Mszy. Ponieważ – dzięki ogromnemu wkładowi pracy mojej Babci – uchodziłam za osobę najlepszą z religii, gdyż znałam prawidłowe odpowiedzi na wszystkie zadawane przez katechetów pytania, bardzo chciałam zachować swój status. Ambicja pozostania najlepszą z religii posłużyła mi do lepszego przeżywania Mszy świętej, bo od tej pory naprawdę postawiłam sobie za cel uważnie słuchać czytań, a potem je sobie wielokrotnie przypominałam, aby móc odpowiedzieć na pytanie: „O czym była niedzielna Ewangelia?”. Na początku chodziło tylko o ambicję i chęć bycia docenioną. Nauczyłam się całkowicie skupiać i koncentrować podczas czytań, odnosiłam swoje małe zwycięstwa.
Po roku ksiądz odszedł do innej parafii, ale mnie już zostało zaszczepione uważne słuchanie czytań, zaczęłam też zapraszać do tego Ducha Świętego. Z Jego pomocą nie tylko słyszałam i pamiętałam wszystkie czytania, ale słyszałam każde słowo z Ewangelii. To, co usłyszałam, potem pracowało w moim sercu. To doświadczenie uważnego słuchania Słowa Bożego otworzyło mnie na słuchanie kazań. Do tej pory bowiem (poza okresem, gdy jako dziecko słuchałam kazań na Mszy dla dzieci) gdy następował czas kazania, ja wyłączałam słuch i trwałam sobie myślami w innym świecie – najczęściej rozważałam, co mam w najbliższym czasie zrobić, albo z nudów wymyślałam sobie różne śmieszne historyjki. Kazania mnie nie interesowały. Jednak gdy już się zainteresowałam nimi, okazało się, że one też mają wpływ na moje życie. Lepiej rozumiałam czytania i potrafiłam je bardziej odnieść do swojego życia. Często w myślach wracałam do tego, co ksiądz mówił w kazaniu i rozważałam to. Wtedy też zaczęło mieć dla mnie znaczenie, do którego kościoła chodzę. Mieszkałam bowiem pomiędzy dwoma kościołami – miałam ok. 20 min pieszo do obu. Okazało się, że kazania w jednym kościele przemawiały do mnie bardziej niż w drugim. W jednym kazania były dla mnie zbyt poważne, więc wybrałam drugi, w którym były bardzo życiowe, poparte przykładami z życia innych ludzi, a także świętych. Kazania te pomagały mi przenieść słowa Ewangelii we współczesny świat, a przede wszystkim w moje życie. No i muzyka! Wybrany przeze mnie kościół był bardzo rozśpiewany. A ja lubiłam śpiewać i w tym śpiewie wyrażałam wszystko: chwaliłam Boga, wyśpiewywałam Mu miłość, czułam się bliżej Niego i bardziej przez Niego kochana.
Podczas gdy szukałam dla siebie miejsca wzrostu duchowego, trafiłam też do kościoła, w którym właśnie miały odbywać się rekolekcje. Przez kilka dni na każdej Mszy świętej kazania miał głosić misjonarz. Miałam wówczas 14 lat i jeszcze nigdy nie słyszałam żadnego misjonarza. Kościół był bardzo odległy. Szłam tam prawie godzinę szybkim krokiem, jednak nie było to dla mnie przeszkodą, tak duże miałam pragnienie usłyszenia tego, co powie misjonarz. I słusznie. Podczas tych właśnie rekolekcji przeżyłam swoje pierwsze nawrócenie. Po tych rekolekcjach odbyłam swoją pierwszą spowiedź generalną.
W ciągu następnych lat, gdy byłam już w liceum, przez uważne słuchanie czytań i kazań przeżywałam lepiej Msze święte, a i one miały głębszy wpływ na moje życie. Czasem przychodziłam z jakimś problemem, a on rozwiązywał się po Mszy świętej, w której prosiłam o konkretną pomoc w tej sprawie. Bardzo też lubiłam zostawać dłużej – szczerze mówiąc, jak najdłużej – po Mszy świętej w kościele, bo chciałam jeszcze porozmawiać z Jezusem. Wychodziłam dopiero wtedy, gdy pan kościelny ostentacyjnie dzwonił kluczami idąc zamykać drzwi. Dla mnie to było za krótko. Zwłaszcza po przyjęciu Komunii Świętej miałam często ogromne pragnienie, aby z Nim dłużej pobyć.
W okresie liceum wyjeżdżałam też na rekolekcje oazowe. Zawsze centrum każdego dnia rekolekcji jest Msza święta. Szczególnie przeżyłam swoje pierwsze rekolekcje oazowe, na których wybrałam Jezusa jako Pana i Króla mojego życia. Pół roku później moja Babcia zmarła. Miała wówczas 86 lat. Sześć lat wcześniej, gdy miałam 12 lat, przeżyła bardzo poważny wylew. Mogła umrzeć. Jej dwie siostry, w wieku między 70-80 lat po podobnych wylewach umarły. Prognozy dla niej nie były dobre. Ona jednak nie tylko przeżyła, ale jeszcze wróciła do całkowitej sprawności umysłowej i fizycznej. Z perspektywy czasu sądzę, że to kochający Bóg Ojciec zostawił ją dłużej na tym świecie dla mnie – i zabrał ją dopiero wówczas, gdy ja się już w taki bardziej dojrzały sposób ugruntowałam w wierze (dokonałam w pełni samodzielnego wyboru).
Na początku studiów było mi bardzo ciężko. Byłam sama w obcym mieście, mieszkałam na stancji z dużo starszymi koleżankami, z którymi nie mogłam znaleźć wspólnego języka, miałam też wiele trudnych sytuacji w domu rodzinnym. Przychodziłam wtedy do kościoła na adoracje i Msze. Szczególnie upodobałam sobie obraz „Jezu ufam Tobie”, przed nim modliłam się i powierzałam Jezusowi swoje sprawy. Wtedy przychodziły mi na myśl słowa, które słyszałam na Mszach świętych. Były to słowa z Pisma Świętego, które odpowiadały na moje pytania i prowadziły mnie w tym trudnym czasie. Jest napisane, że Słowo Boże nie wraca bezpowrotnie, dopóki nie wyda owoców – i tego właśnie doświadczałam w tym czasie. W okresie dalszych lat studiów moja wiara bardzo osłabła. Sądzę, że to dlatego, że wokół mnie zabrakło ludzi głęboko przeżywających swą wiarę, mających żywą więź z Jezusem. Odmienił mnie dopiero wyjazd na rekolekcje z dominikańską Odnową w Duchu Świętym. Pojechałam tam niejako z przymusu – bo namawiali mnie koleżanka i mój przyszły mąż. Powiedział on coś takiego, co naprawdę mnie przekonało – na pytanie, dlaczego mam jechać, odpowiedział mi: „Bo stajesz się coraz gorsza”. Przykre, ale prawdziwe.
W centrum tych rekolekcji, jak zawsze, była Msza święta. Po powrocie to życie duchowe, jakiego tam doświadczyłam, nie dawało mi spokoju. Pragnęłam więcej. Tęskniłam. Za rok, już po ślubie, pojechaliśmy wspólnie z mężem. I potem wstąpiliśmy do wspólnoty. Od tego czasu nie wyobrażam sobie, abym przynajmniej raz w roku nie pojechała na rekolekcje. Na rekolekcjach Odnowy w Duchu Świętym, bardzo podoba mi się to, że czas po przyjęciu Komunii jest czasem uwielbienia, kiedy oddajemy chwałę Bogu przez pieśni. I ten czas nie jest krótki. Można się tu zatrzymać nad cudem, który się właśnie wydarzył, że Pan całego świata przyszedł do mnie. Stopniowo nasz dom zapełniał się dziećmi – mamy trzech synów i córkę – i wraz z nimi wyjeżdżaliśmy na rodzinne rekolekcje. Zawsze ciężko mi było wyjeżdżać z rekolekcji i wracać do domu. Tu czułam się, jakbym żyła w niebie, jakby spełniały się słowa „przyjdź królestwo Twoje” – tu panowała zupełnie inna atmosfera: atmosfera wzajemnej miłości.
Lubimy też podróżować po świecie. Ani jednego razu nie zdarzyło się nam, abyśmy zapomnieli o niedzielnej Mszy świętej, ponieważ ma ona dla nas wielką wartość. Wiemy, że jest to szczególne miejsce i czas, w którym spotykamy się z Bogiem. W Europie łatwo jest znaleźć kościół. Czasem nawet można wysłuchać Mszy po polsku – udało się nam to np. w Atenach – gdzie jest polski kościół. Poza Europą jest już trudniej, ale np. w Tunezji też się udało znaleźć kościół, w którym przynajmniej jedno czytanie było czytane po polsku – ze względu na to, że wśród osób zgromadzonych na Mszach niedzielnych (głównie turystów) najwięcej było Polaków. W Egipcie byliśmy na Mszach w kościele koptyjskim (też chrześcijański kościół). W Indiach, dokąd z mężem, bez dzieci, pojechaliśmy na objazdową wycieczkę świętować 10. rocznicę ślubu, od razu w hotelu pytaliśmy o kościół katolicki. Dotarliśmy rikszą na Mszę w Środę Popielcową, a później byliśmy w innym mieście i tam również udało się rikszą dojechać na Mszę niedzielną. Zarówno w kościele koptyjskim w Egipcie, jak i w Indiach ludzie bardzo sobie cenią Mszę świętą. Te kościoły były chronione przez żołnierzy z karabinami w ręku, a chodzenie do nich wiązało się z niebezpieczeństwem – byłam zdziwiona, widząc sporo ludzi. Olbrzymia większość przystępuje do Komunii Świętej. Ludzie są bardzo życzliwi, otwarci i gościnni. W Kościele koptyjskim wszyscy z uśmiechem dzielili się z nami chlebem podczas Mszy, a w Indiach zapraszali nas na wspólny poczęstunek po nabożeństwie. Byłam bardzo głęboko zbudowana ich wiarą. Ostatnio odwiedziliśmy też USA i nawet w Las Vegas, nazywanym przecież stolicą grzechu, znaleźliśmy dwa kościoły, w których odprawiano Msze w języku polskim. Natomiast w Los Angeles jest polski kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Jasnogórskiej. Tylko gdy byliśmy w Turcji, wówczas jeszcze z pierwszą dwójką dzieci, w tych rejonach rzeczywiście nie było kościołów chrześcijańskich. Ale w czasie sjesty przeznaczyliśmy jedną godzinę na wspólną modlitwę, śpiewanie pieśni i przeczytanie czytań niedzielnych – tak, by w ten sposób uczcić ten dzień.
Odkąd urodziło się nam pierwsze dziecko, zaczęłam mieć trudności z koncentracją na Mszy – dlatego zaczęłam czytać sobie czytania z dnia w domu. Teraz łatwo można znaleźć czytania w Internecie, mam też Biblię wraz z czytaniami dnia w telefonie. Dawniej radziłam sobie w inny sposób: miałam kieszonkowy kalendarzyk misjonarski, w którym najpierw sprawdzałam, jakie są czytania, a później szukałam ich w Biblii. W naszych początkowych podróżach tak właśnie jeździliśmy na wakacje – z Pismem Świętym i kalendarzykiem misjonarskim, by na Mszy świętej czytać i rozumieć czytania.
Gdy miałam już trójkę dzieci, wpadła mi w ręce książeczka „Tajemnica Mszy św.”, w której boliwijska mistyczka Catalina Rivas opisała to, czego była świadkiem podczas Mszy świętej – zostało jej objawione to, co się wówczas dzieje, a czego my nie widzimy. Odkąd przeczytałam, że „Msza święta ma nieskończoną wartość – dlatego bądź hojna w ofiarowaniu i proszeniu”, staram się w czasie ofiarowania zawierzać Bogu siebie i swoją rodzinę, oddaję Mu swoje serce, prosząc, by je przemienił, by stało się podobne do Jego Serca. Proszę też o wiele spraw. Dawniej nie wiedziałam, że tak można. Odtąd mam świadomość, że w chwili, gdy ksiądz podnosi konsekrowaną Hostię, stoi tam Jezus, który patrzy na mnie z miłością – a gdy ksiądz podnosi kielich, wszyscy obecni w kościele przenoszeni są w duchu na Kalwarię, pod krzyż Jezusa. Od tamtej pory pamiętam o tym, by każdą Mszę, na której jestem, ofiarować w konkretnej intencji.
Gdy urodziłam czwarte dziecko, zaczęły zanikać mi mięśnie w lewej ręce – nie wiadomo było, dlaczego. Byłam hospitalizowana i odwiedzałam prywatne gabinety lekarskie. Bardzo dużo się modliłam. Jeździłam też na Msze o uzdrowienie. Kiedyś zadzwoniłam do różnych znajomych, zapisałam sobie ich oraz swoje intencje – było tego sporo – ok. dwie strony. I z tymi intencjami pojechałam na Mszę prowadzoną przez ks. Reczkę w Krakowie. Podczas ofiarowania ofiarowałam Jezusowi swoje serce i wszystkie intencje, które przywiozłam. Po Mszy świętej modliliśmy się. Pani Stanisława, która ma charyzmat poznania, powiedziała: „Jest tu kobieta, która przyjechała z dużą ilością intencji. Jezus im wszystkim błogosławi – ale najbardziej ucieszyło i podobało Mu się to, że ofiarowałaś Mu swoje serce”. Nawet teraz, gdy piszę te słowa, pojawiają mi się łzy wzruszenia… Pół roku później znaleziono przyczynę zaniku mięśni i potem operacyjnie ją usunięto. A ja pamiętam o tym, by wciąż sprawiać radość Jezusowi i ofiarowuję Mu swoje serce.
Żałuję jedynie tego, że nie potrafię jeszcze zdobyć się na to, by codziennie uczestniczyć w Eucharystii, by zawsze przystępować do Komunii Świętej. Ale pragnę tego. Bo kiedy przyjmuję Jezusa, moje serce napełnia się pokojem i ogromem wielu łask. Wiem, że to On mnie prowadzi przez życie. To, że udało mi się stworzyć dobry dom, że mam szczęśliwą rodzinę, zawdzięczam temu, że podążam wraz z mężem za Nim i staram się wcielać Jego słowa w moje życie.
Marzena