Mam na imię Bożena. Mam 47 lat i od 30 lat niemal codziennie uczestniczę w Eucharystii.
Jak łatwo policzyć, miałam 17 lat, kiedy moja przyjaźń z Panem Jezusem rozpoczęła się na poważnie. Wcześniej też nie stroniłam od kościoła, ponieważ od 12. roku życia należałam do Oazy – a więc wakacyjne rekolekcje, spotkania i tzw. Msze święte oazowe. Jednak jesienią 1987 roku okazało się, że mój tata ma nowotwór jelita grubego i że musi być jak najszybciej operowany, gdyż nowotwór jest mocno zaawansowany. Dla mnie myśl, że tata może nie przeżyć, stała się ciężarem nie do udźwignięcia. Nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Moje oazowe koleżanki próbowały mnie pocieszyć i uspokoić, ale, niestety, ich argumenty do mnie nie docierały. Mama wiedziała, że ja i rodzeństwo bardzo to przeżywamy, ale tłumaczyła nam, że wszystko jest w rękach Boga. Przestrzegała, abyśmy w naszych modlitwach nie stawiali żadnych warunków Panu Bogu, ale każdą kończyli słowami: „bądź wola Twoja”. Zapewniała, że Bóg wie najlepiej, co jest dla nas i dla taty dobre. Postanowiłam zaufać tym zapewnieniom i przylgnąć do Tego, który, niezależnie od sytuacji, jest po prostu dobry.
Tata przeżył operację, choć w szpitalu był bardzo długo, ponieważ pojawiały się komplikacje – a później jeszcze musiał przejść wiele badań i kontrolowanie, czy nie ma przerzutów. Dziś ma 86 lat i całkiem niezłą formę. Przychodzi do naszego domu codziennie, ponieważ mieszkamy obok, tak na chwilę, powiedzieć: „Dzień dobry”, zapytać, co słychać i zabrać resztki jedzenia dla pieska i królików, które hoduje.
To zaufanie Panu z wiarą, że On jest dobry, że chce mojego szczęścia, przynosiło mi pokój i szczęście, które stawiałam ponad wszystkie sprawy dnia codziennego. Był moment w moim życiu, kiedy uznałam, że ze względu na pracę i dwie małe córeczki w domu, nie powinnam uczestniczyć w codziennej Eucharystii. Ale jednocześnie zaczęłam się modlić, żeby Pan Jezus tak zmienił moją sytuację, żebym jednak z czystym sumieniem (bez poczucia winy, że zostawiam dzieci, które i tak mnie cały dzień nie widywały) mogła do Niego codziennie przychodzić. Wkrótce okazało się, że spodziewamy się kolejnego dziecka – i wtedy też podjęliśmy z mężem decyzję, że po urodzeniu idę na urlop wychowawczy. Dzięki tej sytuacji mogłam z powrotem uczestniczyć we Mszach świętych również w zwykłe dni. Będąc na urlopie po dwóch latach urodziłam czwarte dziecko, tym razem syna, a po kolejnych dwóch latach jeszcze jednego syna. Tym sposobem codzienna Eucharystia została mi zapewniona na ładnych parę lat. Zwyczajem naszego domu stało się, że kiedy mąż wróci z pracy, zostaje z dziećmi, a ja na godzinkę wychodzę.
Kiedy urodził się najmłodszy syn, nasza sytuacja znowu się zmieniła, mąż stracił pracę. Ja nie mogłam wrócić do swojej, ponieważ zakład, w którym pracowałam, został zamknięty. Tak więc mając pięcioro małych dzieci (najstarsza córka miała 9 lat) zostaliśmy bez źródła utrzymania i to dosłownie żadnego. W GOP-sie usłyszałam, że dopóki nie przedstawimy świadectwa pracy męża, nie możemy dostać świadczeń rodzinnych. A świadectwa mąż nie mógł dostać przez pół roku, ponieważ do zakładu wchodził syndyk! W urzędzie pracy również nie mógł się zarejestrować z tego samego powodu, przez co nie mógł pobierać zasiłku dla bezrobotnych. Ze znalezieniem nowej pracy był problem.
Nikogo nie obchodziło, że przez te pół roku musimy wszyscy coś jeść. Pisząc: „nikogo”, mam na myśli urzędników. Bo dla rodziców, rodzeństwa i wspólnoty Domowego Kościoła, do której należeliśmy, nie było to obojętne. Ojciec niebieski też wtedy nie był Bogiem milczącym, każdego dnia w swoim Słowie dawał nadzieję, zapewniał, że opiekuje się nami, że jesteśmy dla Niego ważni – przecież opiekuje się liliami i są piękne, ptakami i są szczęśliwe. Wierzyłam w to, co do mnie mówił i dawało mi to pokój serca. Moja mama mówiła do mnie: „Dziecko, jak ja Cię podziwiam, że jesteś taka spokojna!”. Jak miałam nie być spokojna, kiedy w naszym domu działy się cuda w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zaczęłam znajdować pieniądze w swoim płaszczu, torbie i portfelu, w którym wcześniej nosiłam tylko dokumenty. Co jakiś czas nowe odkrycie, że tu jest 50 zł, a tam 100! Największe zdziwienie ogarnęło naszą córkę, kiedy wyjęła swój szkolny portfelik z plecaka, by włożyć do niego pieniądze na książkę do angielskiego, która kosztowała 70 zł. Nagle krzyknęła: „Mamo, ale ja mam w portfelu 70 zł!”. Nikt z nas nie potrafił wytłumaczyć, skąd wzięły się te pieniądze, dokładnie w kwocie, jaka była potrzebna.
Mimo braku stałego zatrudnienia, mąż zaczął wykańczać strych u mojego brata, a potem dom u szwagra. W ten sposób zdobywaliśmy środki na utrzymanie. Dzięki temu nigdy nie zabrakło nam na chleb, a nawet na ciasteczka do kawy. Bo to On nas kochał i troszczył się o nas jak dobry tata. W końcu zdecydowaliśmy się rozpocząć własną działalność gospodarczą. Początki były trudne, ale Jezus, którym karmiłam się zarówno w Słowie, jak w Chlebie, był przy nas. On nigdy nas nie zostawia. Przecież za to, żebyśmy byli szczęśliwi, On poszedł na Golgotę. Jeśli my się od Niego nie odsuwamy i nie chcemy żyć po swojemu, On nas nie opuszcza. Ja tego doświadczyłam.
Dzisiaj, ponieważ mamy własną firmę (robimy meble na wymiar), mogę nadal być codziennie na Mszy świętej. Dzięki temu możemy też wspólnie z mężem wyjeżdżać kilka razy w roku na rekolekcje. O przykładach z naszego życia, którymi On się zajął, mogłabym pisać bardzo długo, bo od dziecka Jezus jest Panem mojego życia, a od 30 lat daje mi namacalne dowody swojej miłości i troski o mnie i moją rodzinę.
Będąc osobą bardzo szczęśliwą, chcę tym szczęściem dzielić się z innymi. To pełne miłości spojrzenie na mnie naszego Pana, które okazał mi zarówno w słowach, jak i czynach, sprawia, że nie chcę Jego miłości zatrzymywać dla siebie, nie mogę Mu tego uczynić. Idąc na Eucharystię, pragnę przede wszystkim dziękować Mu za Jego obecność w kolejnym dniu mojego życia. Przygotowuję swoje serce, w którym jest Jego komnata (taka królewska), aby zechciał do niej wejść i rozgościć się na dobre, a więc wyrzekam się zła i przepraszam za nie. Potem jestem taka ciekawa, co On dzisiaj będzie do mnie mówił? Nie zawsze zdążę sięgnąć po Słowo Boże w domu, więc ciekawość jest jeszcze większa. Jako swoją ofiarę, składaną na ołtarzu wraz z ofiarą Jezusa, przynoszę najczęściej sprawy innych ludzi, które ja bardzo mocno przeżywam. Jak bardzo przeżywam wszelkiego rodzaju trudności innych, najlepiej wie mój mąż Jacek. Ja mu o tym nie mówię, ale on wie, że moje myśli są przy osobie, którą Bóg postawił na mojej drodze przez rozmowę z nią, przez telefon lub SMS-a. Czasami mam wrażenie, że zna mnie lepiej niż ja siebie. Nieraz mówi do mnie: „Zabraniam Ci już o tym myśleć”. Pytam, dlaczego, czy to coś złego? On mi odpowiada, że znowu widzi, jak mnie to „pożera”. Potem ten swój trud rozmyślania, jak mogę komuś pomóc, składam na ołtarzu. Przecież to nie ja jestem Zbawicielem Świata, tylko Jezus. Ja jestem, co najwyżej, narzędziem w Jego ręku i to może jakimś nadwrażliwym, które przez swoją słabość nie do wszystkiego się nadaje. A potem On mi pokazuje: „Zobacz, jestem delikatny i kruchy, jak ty – ale jeśli pozwolisz Mi, bym Cię nakarmił i napoił, to będziesz miała siłę nieść moją miłość innym”. Ja w to wierzę. Kiedyś mówiłam Mu, że tylko w świątyni czuję się bezpiecznie, tu czuję się czysta i czuję moc Jego Ducha w sobie, że nie chcę wychodzić z kościoła, bo poza nim nie potrafię być taka czysta, taka piękna jak te lilie i taka szczęśliwa jak te ptaki. On znowu nie pozostawił mnie samej sobie, tylko delikatnie uczył mnie, jak mam sprawiać, by również mój dom, do którego wracam, był jak ta świątynia: bezpieczny, czysty, silny miłością Jego Ducha. Nie trzeba patetycznych słów, wystarczy podejść do dziecka odrabiającego lekcje i je pogłaskać lub pocałować w główkę; może kogoś, na przykład męża, zapytać, czy jest już głodny i pocałować w dłoń, przytulić – lub nic nie mówić, tylko „puścić oczko”. Może jeszcze wykonać jakiś telefon, który przed wyjściem do kościoła był ponad moje ludzkie siły… Tak, to wszystko ma sens. Życie w jedności z Jezusem także poza świątynią jest piękne, radosne, a już na pewno nie nudne. Kiedy On zagości już w królewskiej komnacie mojego serca, mogę uwielbiać Go także w innych ludziach, których stawia na mojej drodze – i nie jest to tylko moja najbliższa rodzina. Czasami podsyła mi kilka osób jednego dnia, wtedy dziękuję Mu za nie – i znowu te rozmowy, i to spalanie się dla innych powierzam w kolejnej Eucharystii.
Czasami przez te rozważania lub rozmowy mam poczucie, że zaniedbuję jakieś obowiązki zawodowe lub rodzinne. I jak to nadrobić? Wtedy przychodzi refleksja, że jeśli będę pokorna, niczego nie zaniedbam. Po prostu muszę kogoś poprosić o pomoc – na przykład córkę, by zrobiła dla wszystkich kolację; męża, by wgrał mi nowy program do księgowości, bo sama nie potrafię; a koleżankę, by pomogła mi nadrobić zaległości w papierach z Rady Rodziców, które zobowiązałam się społecznie księgować. To pokora mi przypomina, że nie ja jestem Zbawicielem świata i obowiązki, nawet te ewangelizacyjne, nie mogą burzyć łagodności, pokoju, cierpliwości – jednym słowem, wszystkiego tego, co jest owocem działania w nas Ducha Świętego.
Mam 47 lat, to prawie pół wieku życia na tym świecie. Dziś mogę potwierdzić słowa, do których wypowiadania zachęcał nas święty Jan Paweł II: „Moja historia życia to najpiękniejsza historia”. Ja dodałabym jeszcze: „To bardzo szczęśliwa historia, bo przeżywana w jedności z jej Stwórcą i w miłości z Jego dziećmi”. Tylko miłość do Boga i ludzi pozwala nam w pełni przeżywać swoje człowieczeństwo. Tak bardzo współczuję tym, którzy nie czują radości z dawania siebie innym, a takie osoby są! Jak im można pomóc?
Bożena